Tłumy na Wieczorze Flamenco 29.09. w klubie Vertigo!
Data: 01-10-2019 o godz. 02:32:26
Temat: Live


To niesamowite, jak wiele może się wydarzyć w ciągu jednego tygodnia. Świat leci do przodu na łeb na szyję, krąg życia toczy się dynamicznie, choć wchodzi w nieco ospałą fazę jesienno-zimową. Tak samo i moje życie dynamicznie prze do przodu.

Kto by pomyślał, że to już tydzień minął od ostatniego koncertu? A teraz nadeszła kolejna niedziela, a przede mną stanęło kolejne wyzwanie.

Wyzwanie oczywiście z gatunku niesamowicie przyjemnych i inspirujących, a także wiele uczących o istocie muzyki i różnych odcieniach emocjonalności. Po raz drugi na koncert zaprosił mnie mój bliski kolega Zbyszek i przeniosłam się muzycznym teleportem do słonecznej Hiszpanii. Stanęłam przed wyzwaniem napisania relacji z koncertu muzyki flamenco, czyli muzyki w pewien sposób dla mnie nowej i świeżej, gdyż nigdy wcześniej nie miałam okazji usłyszeć jej na żywo. Oczywiście, wiedziałam oględnie czego mogę się spodziewać. Chyba każdy, choćby jednym uchem, przynajmniej raz w życiu zetknął się z tą niesamowitą, energiczną, ognistą muzyką. Lub też widział na zdjęciach albo w filmach kobiety w pięknych, kolorowych strojach z falbanami. Jednak czym właściwie jest to flamenco? Jaka jest jego historia i źródło? Jakie jest drugie dno i co kryje się pod tymi dźwiękami i gestami?



(Borja Soto, Rainer Maria Nero)

Flamenco jest nie tylko muzyką, ale całym zjawiskiem kulturowym, związanym z folklorem andaluzyjskich Romów, czyli Gitanos. Wyraża się w wielu aspektach życia codziennego oraz sztuki, między innymi poprzez śpiew, muzykę, i taniec o niesamowicie silnym zabarwieniu emocjonalnym i wyjątkowej ekspresji. Gitanos wywodzili się prawdopodobnie z ludów hinduskich, o czym mogą świadczyć elementy tej kultury zawarte w tańcu flamenco (np. gesty dłoni), a do Hiszpanii przywędrowali w XVI wieku, najprawdopodobniej z Flandrii (tereny dzisiejszych Belgii, Francji, Holandii). Zasymilowali się z hiszpańskim społeczeństwem tylko częściowo, zachowując własną odrębność kulturową, która stopniowo przeniknęła również wpływami żydowskimi, arabskimi i chrześcijańskimi. Co ciekawe, wszystkie te wpływy bardzo łatwo można we flamenco zaobserwować lub wysłyszeć. I tak w śpiewie można wychwycić melizmaty i ozdobniki bardzo przypominające tradycyjny śpiew arabski, skale i połączenia akordów gitarowych przywodzące na myśl znów muzykę arabską lub żydowską. Zaś najbardziej widowiskowy i zapamiętywalny aspekt flamenco, czyli taniec, uważany jest za pochodzący od tradycyjnego tańca hinduskiego katak, o czym świadczyć mogą wymowne i nieodzowne ruchy ramion, dłoni i palców, a także używanie nóg jako instrumentu perkusyjnego i wybijanie rytmu obcasami butów. Jednak w przeciwieństwie do prawdopodobnego hinduskiego pierwowzoru, w którym każdy gest ma swoje konkretne znaczenie i odniesienie do kultury oraz religii, taniec flamenco opowiada całą historię. Ruchy ciała tancerza podkreślają tekst i charakter muzyki, służą wyrażeniu stanów emocjonalnych tancerza. Jest to więc, mimo całego artyzmu i skomplikowania, bardzo naturalny w odbiorze taniec, który wyraża i obrazuje targające nami na co dzień uczucia i emocje.




(Borja Soto, Nadia Mazur, Rainer Maria Nero)

I taki właśnie był cały koncert wspaniałego hiszpańsko-kazachsko-austriackiego trio w składzie Borja Soto, Nadia Mazur i Rainer Maria Nero. Pełen uczuć i ognistych emocji, które przenikały, poruszały i trafiały wprost do serc słuchaczy. Artyści weszli na scenę klubu Vertigo o godzinie 20:13 i już od pierwszych dźwięków utworu "Fandangos" roztoczyli wokół siebie niesamowitą, magiczną wręcz aurę. Na samym początku Borja, który od dwóch lat mieszka w Polsce, przywitał publiczność po polsku i również przez cały koncert zapowiadał kolejne utwory. Co ciekawe, miałam wrażenie, że tym stresował się bardziej, niż samym występem, ale jest to doskonale zrozumiałe. Nie bez kozery nasz wspaniały język uznawany jest za jeden z najtrudniejszych na świecie... „Fandangos” było utworem tradycyjnym i bardzo dobrym pomysłem na rozpoczęcie koncertu, gdyż od samego początku zaprezentowane zostały trzy najbardziej rozpoznawalne aspekty flamenco: muzyka, śpiew i taniec. I oczywiście wspaniały strój, gdyż Nadia miała na sobie piękną, czarną kreację z bogatymi falbanami. Jej ruchy były wręcz hipnotyzujące i to nie tylko dlatego, że tancerze niemal zawsze najbardziej przykuwają uwagę. Każdy jej gest wręcz kipiał skrywaną i oszczędnie dozowaną ognistą energią. Żaden ruch nie był przypadkowy, a każde uderzenie obcasa perfekcyjnie podkreślało towarzyszącą jej muzykę. Płynnie przechodziła w swojej choreografii od delikatniejszych, bardzo kobiecych ruchów do pełnych zdecydowania, energii i płomiennych, niemal rozedrganych emocji. Z tym, że sama Nadia nie była absolutnie rozedrgana. Była wręcz posągowa, jeśli mogę sobie pozwolić na takie określenie w stosunku do tancerki. Oksymoron? W pewien sposób tak. Jednak to była jedna z pierwszych myśli, jaka przyszła mi do głowy, gdy na nią patrzyłam. Była posągowa, przepięknie zamknięta w środku swoich emocji, które wyrażane były jedynie ruchami ciała i zmarszczeniem brwi, a jej utkwiony w dali wzrok sprawiał, że nie można było oderwać od niej oczu. Jej taniec opowiadał historię, która bardzo chciała się wyrwać na wolność, lecz Nadia powstrzymywała ją, trzymała na smyczy w sposób niesamowicie dystyngowany i dumny. Miałam wrażenie, że taniec daje jej wolność, ale paradoksalnie to ona go kontroluje i nadaje mu kształt. I, znów paradoksalnie, wydawało się, że jest jakby na uwięzi muzyki i śpiewu...




(Borja Soto)

Po takich peanach pochwalnych na samym początku, wydawałoby się, że w moich oczach Nadia skradła show reszcie artystów. Jednak absolutnie nie jest to prawdą. Borja Soto jest obecnie jedynym autentycznie wykształconym śpiewakiem flamenco mieszkającym w Polsce. Ciężko więc znaleźć porównanie i punkt odniesienia, gdyż jednak jest to w naszym kraju gatunek raczej niszowy i dość egzotyczny. Jednak trudno odmówić artyście kunsztu, nawet jeśli przejawia się zupełnie odmiennie od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Warto wspomnieć, że flamenco to bardzo „męska” muzyka. Pełna prostych uczuć, takich które znamy i które przeżywamy na co dzień. Bezkompromisowa, szczera, mocna. Skupiająca się na skrajnych emocjach aż do granic możliwości. Śpiewak – tzw. cantaor – jest epicentrum tej burzy uczuć. To on jest narratorem, twórcą opowieści, która w dużej mierze opiera się na improwizacji, i jest filarem każdego utworu. To wokół niego rozwija się muzyka i od niego zależy jak wygląda ilustrujący historię taniec. A przynajmniej tak wygląda flamenco w najbardziej tradycyjnej formie. Oczywiście, koncert w Vertigo był trochę bardziej ułożony i dało się to poniekąd odczuć, bo jednak scena rządzi się troszkę innymi prawami. Ale fakt faktem, Borja jest wirtuozem śpiewu i ilustrowania głosem różnych, często skrajnych emocji. W „Fandangos” był prawdziwie męskim przewodnikiem, niemal wykrzykującym swoje uczucia. Z kolei w kolejnym utworze, „Lo bueno y lo malo” Raimundo Heredii, charakter jego śpiewu nieco się zmienił. Był bardziej intymny i wewnętrzny, emocjonalny i tęskny. Oczywiście nadal jednak w bardzo surowy i mocny sposób. Przywiodło mi to na myśl skojarzenie z kulturą macho, tak powszechną w Ameryce Południowej i poniekąd również w Hiszpanii. Borja był prawdziwym mężczyzną z krwi i kości, panem otaczającego świata, któremu przecież nie wypada okazywanie emocji, zwłaszcza tych delikatniejszych, który może dać im ujście jedynie w śpiewie... W ciągu całego koncertu wiele było takich momentów, kiedy rozkładał ramiona, otwierał się, wypinał pierś, jakby chciał przez to pokazać słuchaczom swoje serce i podkreślić autentyczność wyśpiewywanych słów i wyrażanych emocji. Jakby chciał powiedzieć: „spójrzcie, daję wam moją duszę, która przecież jest taka sama i wrażliwa jak każda inna, chociaż tak głęboko schowana”.

Kolejnym utworem było połączenie „Martinete y Seguiriya” José Monge Cruza, szerzej znanego pod swoim przydomkiem scenicznym – Camarón de la Isla (co w wolnym tłumaczeniu z hiszpańskiego znaczy „Krewetka z wyspy” i nawiązywało do jego jasnych włosów i karnacji). Był jednym z największych i najsłynniejszych śpiewaków w historii flamenco i miał ogromny wpływ na rozwój tego gatunku. „Martinete y Seguiriya” dość przeszły w ostatni utwór przed przerwą - „Caña”. Do końca pierwszej części na scenie była również Nadia, która opuściła ją tylko na jeden utwór. W nowej, ogniście czerwonej sukni, towarzyszyła muzyce najpierw klaskaniem, które jest nierozerwalnie związane i bardzo kojarzone z flamenco, a potem oczywiście tańcem. Bardzo ciekawa była w tym wszystkim narracja Borji, który pozwalał na momenty solowe, zachęcał, podsycał emocje, sprawował kontrolę nad całością występu, ale potrafił się również w odpowiednim momencie wycofać.




(Rainer Maria Nero)

Druga część koncertu rozpoczęła się po mniej więcej półgodzinnej przerwie 21:54 również od wejścia całego trio na scenę. Tym razem Nadia miała na sobie złocistą kreację, ozdobioną czarnymi frędzlami i falbanami. Pierwszym utworem, czy raczej połączeniem utworów, było „Cartagenera y Taranto”. I tutaj pozwolę sobie napisać trochę o ostatnim artyście tego wieczoru. Rainer Maria Nero ma korzenie austriacko-polskie, ale studiował w Wiedniu, z którego pochodzi, a następnie szkolił się w hiszpańskiej Murcji pod okiem gitarzysty flamenco Carlosa Piñany. Patrząc na historię flamenco, gitara była instrumentem jedynie towarzyszącym śpiewakom (hiszp. cantaores) i tancerzem (hiszp. bailaores), jednak w pewnym momencie zaczęła zyskiwać rolę autonomiczną. Stała się instrumentem solowym, a jednocześnie równorzędnym, z którym narrator może prowadzić dialog lub wymieniać się pełnymi wirtuozerii momentami solowymi. Rainer i Borja doskonale odnajdywali się w tej roli. W pewien sposób, aż brak mi słów, aby opisać kunszt gitarowy mimo wszystko tak młodo wyglądającego muzyka. Nie znalazłam w jego grze żadnego zawahania czy niepewności. Wszystkie nuty miały swoje miejsce i wspaniale podkreślały główną melodię pieśni. Jednocześnie, obok hiszpańskiego ognia i temperamentu, słyszałam wyraźnie również klasyczne wykształcenie i piękny dźwięk. Swoją drogą, to bardzo ciekawa fuzja, bo z jednej strony emocjonalnie Rainer brzmiał jak prawdziwy Hiszpan z Andaluzji, muzyk tradycyjny z krwi i kości, a jednocześnie było to zamknięte w piękne klasyczne ramy. Podczas rozmowy ze Zbyszkiem, dowiedziałam się, że mój Kolega po prostu uwielbia jego grę na gitarze. Powiedział mi jeszcze, że już wiele razy widział Rainera na scenie i za każdym razem odkrywa w Jego grze coś nowego. Kątem oka zauważyłam, jak Zbyszek żywiołowo reaguje na grę Mistrza!.

Następnym utworem było „Y sera verdad” Vicente Amigo, kolejny bardzo intymny utwór. Jeśli dobrze zrozumiałam słowa, opowiadał o miłości, jednak przyznaję, że zbyt długo nie miałam styczności z językiem hiszpańskim i bardziej dotarł do mnie przekaz emocjonalny Borji. Szczerze mówiąc, przy tym utworze uderzyło mnie, jak bardzo tak kultura, ten styl jest inny od tego co znamy w Polsce. Jak pełen jest emocji, smutku, chaosu. Jak bardzo rozrywa serce i jest zupełnie organiczny. Momentami brzmi trochę jak poezja śpiewana w hiszpańskim stylu, melorecytacja i zwykła opowieść o bólu, miłości, troskach codziennych... I jak przez to jest trudna w odbiorze. Boimy się takich emocji. Takie emocje podane w prosty sposób sprawiają, że czujemy się niekomfortowo, bo przecież nasza kultura jest zupełnie inna, a mimo wszystko Hiszpanie są ludźmi bardziej otwartymi. To cudownie oczyszczające, że flamenco nie musi być piękne, grzeczne i gładkie w brzmieniu. Za to jest szczere do bólu i może dlatego tak hipnotyzuje.




(Nadia Mazur)

Przedostatnim utworem było „Alegrίas”, przy którym znów do Rainera i Borji dołączyła Nadia. Dla kontrastu, tutaj była mowa o wolności. O Andaluzji. Była wszechobecna radość. Trochę szaleństwa. I piękny taniec. Nadia ponownie zachwycała umiejętnościami, przyciągała uwagę w pięknej błękitnej sukni w kwiaty. Chylę czoła przed jej zdolnościami i siłą fizyczną. I gorącym pierwiastkiem kobiecości, który obecny był w każdym, nawet najdrobniejszym ruchu dłoni.

Pomimo tylu rzeczy, które dostrzegłam, które wymieniłam do tej pory, to jednak ostatni utwór zrobił na mnie największe wrażenie. Z bardzo prostej i może błahej przyczyny – był to jedyny utwór wykonany bez nagłośnienia. I wreszcie całą sobą poczułam magię flamenco. Przez cały koncert miałam wrażenie, jakby mimo wszystko Borja był trochę skrępowany. I chyba miałam rację. Krępował go mikrofon, ale nie na zasadzie strachu i obawy. Po prostu trzymał go w miejscu. A jednak we flamenco jest bardzo dużo teatru, gestykulacji, ruchów angażujących całe ciało. I dopiero ostatni utwór pokazał to w pełnej krasie. Również sama muzyka bez nagłośnienia brzmiała o niebo lepiej, bo dużo lepiej było słychać wszelkie różnice dynamiczne, a głos i gitara dużo lepiej współgrały. Mam wrażenie, że to jest właśnie taka muzyka, która najlepiej brzmi w sposób naturalny... Ostatni utwór mnie zachwycił i poruszył. Poruszył mnie Borja, który wreszcie oddał całym sobą wszystkie emocje, które wcześniej trochę blokowała statyczność mikrofonu. W ostatnim utworze naprawdę tworzyli z Nadią i Rainerem jedno. Innym bardzo miłym elementem były dwie młode tancerki, które na zaproszenie Nadii dołączyły do zespołu na scenie.



(dwie młode tancerki zaproszone przez Nadię)

Koncert zakończył się o 22:20 bisem, którym była „Fantasίa” autorstwa Borji Soto. Był to krótki utwór, ale bardzo energetyczny, przy którym śpiewak zachęcił publiczność do klaskania razem z nim. Kończąc moją relację, chciałabym po tych wszystkich superlatywach dorzucić maleńką łyżeczkę dziegciu. Zdaję sobie sprawę, że flamenco może być trudne do nagłośnienia, zwłaszcza przez to, że jest dużo efektów dźwiękowych, klaskania, tupania, mobilności. Jednak bardzo brakowało mi balansu i harmonii, a nieco za dużo było jak na mój gust sztucznie brzmiącego pogłosu. W efekcie w pierwszej części koncertu śpiew i gitara niespecjalnie ładnie się łączyły. Na szczęście w drugiej części było już dużo lepiej, więc duży plus dla Michała Kluba, który odpowiadał za nagłośnienie tego wieczora.


(Borja, Ela, Nadia, Rainer i Wojtek)

I już na sam koniec maleńka porcja rzeczy, których mi brakowało w trakcie koncertu. Po pierwsze, świetnym pomysłem i bardzo miłym gestem było przywitanie publiczności po polsku. Jednak myślę, że Borja czułby się dużo bardziej komfortowo, gdyby mógł mówić po hiszpańsku lub choćby angielsku, a jego wypowiedzi byłyby tłumaczone. Myślę, że wyszłoby to bardzo na plus dla całego koncertu i wprowadziłoby też dużo spokoju. Po drugie, brakowało mi trochę elementu, że tak powiem, edukacyjnego. Flamenco to w Polsce dla większości ludzi coś bardzo egzotycznego. Myślę, że świetnym pomysłem byłyby krótkie zapowiedzi pomiędzy utworami, które mogłyby uchylić choć rąbka tajemnicy, otaczającej tą niesamowitą kulturę i muzykę i przybliżyć słowa utworów, które przecież są tak ważne dla emocjonalnego przeżywania razem z wykonawcami.


(Tekst: Ela Kaluchiewicz, z niewielką pomocą Zbyszka, zdjęcia: Wojtek Pisula)


Drogi Zbyszku! Już drugi raz mi zaufałeś. To dla mnie bardzo dużo znaczy. Myślę, że jesteś zadowolony. Już wiem, że szykujesz dla mnie coś, co lubię. Już nie mogę się doczekać. A tak normalnie, to bardzo Ci dziękuję za wszystko. Tobie i Wojtkowi dziękuję, że jesteście dżentelmenami. Wiecie o co chodzi.

A ja (Zbyszek) od siebie bardzo dziękuję Kasi Krzysztyniak, która jest moją Przyjaciółką, przewodnikiem i spowiednikiem - to jest sama przyjemność współpracować z Tobą Kasiu. Dla Wojtka należą się specjalnie podziękowania, pomimo zmęczenia po pracy, wykrzesał jeszcze siły i był z nami, a efekt widzimy. Takiego Przyjaciela mieć to skarb. Nigdy nie zawiedzie. A Eli, to chciałbym podziękować za wspaniałą "rozprawkę" na temat flamenco. Całą relację czyta się jednym tchem. Wiem, co lubisz i masz, jak w banku, że to zobaczysz. Bardzo Ci dziękuję!









Artykuł jest z www.muzyczneabc.pl
http://www.muzyczneabc.pl

Adres tego artykułu to:
http://www.muzyczneabc.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=20483