The Doors doczekali się wreszcie swoich idoli w Polsce. Na warszawskim Torwarze legendarna grupa zagrała pierwszy i jedyny koncert w naszym kraju.
Ale czy bez charyzmatycznego Jima Morrisona i perkusisty Johna Densmora to ta sama formacja, która do góry nogami wywróciła świat rocka 40 lat temu?
Członkowie „The Doors” wznowili współpracę dwa lata temu. Po 29 latach przerwy zagrali kilkadziesiąt koncertów. Przyjmowani są jednak różnie - od entuzjazmu do totalnej krytyki.
Grzegorz Markowski - lider „Perfectu” – przyznaje, że „starych” Doorsów kochał. Na „nowych” patrzy sceptycznie, ale ich koncertu nie opuści.
To skok na kasę - tak ocenia część krytyków reaktywowanie zespołu bez jego głównych filarów. Uważają, że obecni „Doorsi” nie mają nic nowego do zaproponowanie, nie prowokują - odcinają tylko kupony od tego, co robili pod wodzą charyzmatycznego Morrisona.
„Nowi” Doorsi zaśpiewali warszawskiej publiczności największe przeboje grupy: „The End”, „Hello - I Love yuo” i „Light My Fire”. Kultowe, obrazoburcze, odlotowe, sataniczne – tak określano te utwory. Nie bez powodu Doorsów okrzyknięto najbardziej skandalizującym zespołem stulecia, który zamiast o miłości i pokoju śpiewał o seksie i mrocznej stronie ludzkiej duszy.
Tę piorunującą mieszankę dopełniał sam Jim Morrison - nieobliczalny i dręczony przez demony poeta, wizjoner i szaman. 33 lata temu znaleziono go martwego w wannie paryskiego mieszkania. Po tej stracie zespół nigdy się nie podniosł, ale jak widać broni złożyć nie zamierza.
(wiadomościTVP)
|